Fragment pierwszy
Stojące w gdańskiej marinie jachty leniwie przewalały się z burty na burtę w pierwszych porannych promieniach słońca. Na jednej z żaglówek dał się zauważyć jakiś ruch, a po chwili na pomost zeskoczył szczupły mężczyzna i szybkim krokiem oddalił się w stronę zabudowań sanitarnych. Krążące już nad Motławą wiecznie głodne mewy popatrzyły za nim z zainteresowaniem. A nuż rzuci im coś do jedzenia? Wracający mężczyzna stanął w pobliżu swojego jachtu, zawahał się, a potem sięgnął po papierosa. Paląc, od niechcenia wodził wzrokiem po nabrzeżu. Co jakiś czas uśmiechał się nieznacznie lub rozdrażniony kręcił głową, jeszcze raz przeżywając minione regaty. W sumie nie poszło mu tak źle, ale… Ale zawsze mogło być lepiej. Fakt, miał pecha, wybrał opcję, która okazała się mniej korzystna, ale kto to mógł przewidzieć? Zgasił peta, odruchowo rozglądnął się za koszem, a gdy go nie znalazł, kopnął niedopałek pod mur i ruszył do swojej „łódki”. Już chciał na nią przeskoczyć, gdy zahaczył wzrokiem o coś unoszącego się na wodzie pomiędzy jego a sąsiednim jachtem. Było to na tyle intrygujące, że postanowił sprawdzić. Przyklęknął na pomoście i sięgnął w kierunku czegoś, co z pewnej odległości wydawało się kłębem szmat lub jakimś workiem. Ruch powstrzymał tuż przed dotknięciem materiału. Nie powstrzymał jednak jakże wymownego „o kurwa!”. Przy bliższych oględzinach kłąb szmat przeobraził się w ludzkie zwłoki. Cholera! Przez chwilę tkwił w bezruchu, potem sięgnął po koło ratunkowe i wyćwiczonym ruchem zarzucił je na „znalezisko”. Nie, nie po to, aby samodzielnie wyciągnąć je z wody, ale po to, aby je unieruchomić. Co prawda nurt był bardzo słaby, ale zadziałał odruch. Dopiero gdy uznał, że zwłoki nigdzie nie odpłyną, sięgnął po telefon i zadzwonił po policję. Po standardowym poleceniu „Niech pan niczego nie dotyka i czeka na nasz przyjazd” rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu gapiów, ale na szczęście wszyscy jeszcze spali, było dopiero wpół do siódmej. Stwierdziwszy ten fakt, jak również to, że do koi już nie wróci, mężczyzna oddał się rozmyślaniom na temat pływających obok jachtu zwłok. Na pewno mężczyzna, bo głowa wygląda na dużą i włosy są krótkie, poza tym kobieta pewnie byłaby latem ubrana w coś bardziej kolorowego. Ciekawe, co mu się stało? Może upił się i wpadł do wody? I gdzie? Pewnie gdzieś blisko, bo chyba przy tak słabym prądzie zwłoki nie przepłynęłyby zbyt dużego dystansu. Na tych rozmyślaniach upłynął mu czas do przyjazdu patrolu. Policja pojawiła się po upływie dwudziestu minut. Po krótkim obejrzeniu znaleziska posterunkowy wezwał ekipę, a sierżant zaczęła przepytywać właściciela jachtu. Potem wszyscy czekali na przyjazd oficera, lekarza, techników, trupiarki i prokuratora. Jako pierwsi dojechali technicy i od razu zabezpieczyli teren, łącznie z dwoma jachtami, pomiędzy którymi znaleziono zwłoki. Obudzeni właśnie ludzie od razu zaprotestowali. Właściciel Astry był na pokładzie sam, za to na Venus spały trzy osoby.
– Ale panowie, to obcy trup, my nie mamy z nim nic wspólnego – stwierdzili zgodnie.
– A skąd wiecie? Możecie z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że nie znacie denata? – spytała sierżant.
– No, nie. Raczej chodziło mi o to, że nie mamy nic wspólnego z morderstwem – uściślił Grzegorz Wilski, „odkrywca” zwłok.
– O ile jest to morderstwo, bo może facet sam wpadł do wody – snuł przypuszczenia Piotr Chodakowski, właściciel drugiego jachtu.
– Zobaczymy, co powie doktor – uciął spekulacje świadków jeden z techników. – O, dzień dobry komisarzu. Tak się zastanawiałem, czy to pan przyjedzie…
– Dlaczego akurat ja? Czasem sypiam albo mam wolne – w głosie nadkomisarza Uszkiera pojawiły się nutki rozbawienia. – Mało to ludzi w komendzie?
– Niby nie, ale od jakiegoś czasu w nawyk nam weszło, że się spotykamy na miejscu zbrodni czy też znalezienia ciała – zauważył nie bez racji Taniuk, a Banach, drugi z techników, tylko mruknął „To fakt”.
– Coś już wiemy?
– Nie, dopiero zaczynamy. Najpierw sprawdzimy pomost i jachty z zewnątrz, potem w środku.
– Panie komisarzu, musiałbym być nienormalny, żeby zabić kogoś na swoim jachcie, utopić go obok, a potem was wezwać – nie wytrzymał stojący w pobliżu Wilski.
– A czy ja mówię, że pana podejrzewam?
– Sprawdzacie Astrę…
– Bo może są na niej jakieś ślady. Był pan wczoraj cały dzień na jachcie?
– Nie.
– O której pan wrócił?
– Po północy.
– Czyli było już ciemno, późno… Raczej nie może pan ręczyć za to, że nie zabito denata właśnie na pokładzie Astry.
– Cholera. No nie mogę. – Wilski uświadomił sobie, że tak naprawdę to nie wie, czy ktoś obcy nie był na jachcie, kabina była dobrze zamknięta, ale na pokład mógł wejść właściwie każdy.
– Sprawdzimy i będzie z głowy – na wyrost pocieszył żeglarzy Uszkier.
Czekając na „lekarza ostatniego kontaktu”, komisarz porozmawiał z ochroniarzami z mariny, którzy, jak się okazało, nic nie widzieli, nic nie słyszeli i najprawdopodobniej przespali noc martwym bykiem. Bywa i tak. Nieco rozczarowany Uszkier odwrócił się w stronę nadchodzącego lekarza.
– Cześć.
– Nie ma to jak świeże zwłoki z rana – zauważył Jerzy Widocki.
– Czy takie bardzo świeże, to ty mi powiesz – lekko uśmiechnął się nadkomisarz.
– Jak je wyciągamy?
– Czekamy na strażaków, podpłyną i pomogą od strony wody.
– Jasne, tak będzie lepiej. Kiedy mają być?
– Niby zaraz… Coś tam płynie, chyba oni. – Uszkier wskazał na zbliżającą się motorówkę.
– Dobrze by było, bo się gapie zbierają. – Widocki popatrzył na powiększającą się grupę ciekawskich, którzy na szczęście stali dosyć daleko, pilnowani przez policjantów z patrolu.
– Niech ich pani cofnie, będziemy zaraz wyciągać ciało – polecił policjantce Uszkier.
Gapie, acz niechętnie i po krótkich targach z sierżant Maderską, cofnęli się.
Fragment drugi
Uszkier z lekką niechęcią, wstrzymując oddech, otworzył drzwi. Otworzył i spojrzał uważnie. Widok, jaki ukazał się ich oczom, nie pozostawiał złudzeń, a do przyjemnych nie należał. Na przeciwległej ścianie, praktycznie na wprost drzwi, biegła rura doprowadzająca wodę do kaloryfera. Ta zdawałoby się niegroźna instalacja pełniła teraz dodatkową funkcję. Do zaworu znajdującego się na wysokości około metra przywiązana była kolorowa linka, na której zwisało ciało. Ciało nieżyjącego już człowieka. Uszkier nie rzucił się do odcinania wisielca, nie było takiej potrzeby, wszystko wskazywało na to, że rozstał się on z życiem już jakiś czas temu. Nabrzmiała twarz i siny, spuchnięty język wystający z ust mówiły same za siebie. Stopy i podudzia zmarłego opierały się o podłogę, natomiast pośladki znajdowały się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Stojący w progu komisarz rozejrzał się dookoła, ale w pokoju nie znajdowało się nic, co sugerowałoby użycie siły. Jedynie na podłodze leżała zapisana maszynowo kartka papieru. Muchy zaniepokojone nagłym wtargnięciem ludzi latały, brzęcząc przeraźliwie, było ich niepokojąco dużo i od razu nasuwały wniosek: Namysłowski zmarł tak dawno, że kilka pokoleń muchówek zdołało się już przeobrazić. Uszkier czym prędzej zamknął drzwi.
– Nie wchodzimy?
– A po ch… olerę? Zwłoki już się rozkładają, nie pomożemy mu, a technikom i Widockiemu przeszkodzimy.
– Jasne, głupio pytam – przyznał Anka.
– Panowie, na górze mamy właściciela mieszkania. To znaczy – zawahał się Uszkier – …najprawdopodobniej właściciela.
– Nie żyje? – nieco bez sensu spytał zajęty sprawdzaniem czegoś na podłodze w kuchni Taniuk.
– Zdecydowanie.
– Morderstwo?
– Albo samobójstwo.
– Nie wie pan? – obaj technicy popatrzyli zaskoczeni na Uszkiera.
– Wisi, więc trudno powiedzieć. Zaraz ściągnę Widockiego. Czekamy na niego czy wchodzicie teraz?
– Poczekamy, facet nam nigdzie nie ucieknie, pokój zamknięty, gapiów nie ma. Skończymy tu i wejdziemy razem z doktorem, on nie z tych, którzy zanieczyszczą teren – zdecydował Banach.
– W porządku. Sprawdźcie też garaż. Nawet nie wiemy, czy facet ma samochód.
– Raczej ma, przed domem wygląda tak, jakby tamtędy jeżdżono. – Anka posłusznie ruszyła w kierunku wewnętrznych drzwi prowadzących do garażu.
Uszkier wyszedł przed dom, siadł na progu i wybrał numer do lekarza.
– Uszkier.
– Widocki. Chcesz mnie pomęczyć w sprawie żeglarza?
– Owszem, ale nie tego. Możesz przyjechać do nieboszczyka czy robisz coś niecierpiącego zwłoki i ktoś inny oglądnie mojego trupa?
– Sekcję, ale tej kobiecie jest zapewne wszystko jedno, czy skończę teraz, czy za kilka godzin. Co się stało?
– Pojechaliśmy do zgłoszenia. Ktoś zgłosił, że zaginął żeglarz, więc sam rozumiesz…
– Tak, teraz jesteś specem od żeglarzy, jasne.
– Dokładnie tak. Znaleźliśmy faceta, wisi na poddaszu i na pewno nie zmarł przed chwilą. Widok taki sobie… Cholerny świat, co prawda chciałem, aby wydarzyło się coś, co popchnie śledztwo w odpowiednim kierunku, ale nie miałem na myśli kolejnych zwłok! Chyba będę uciekał na dźwięk słów: żeglarz, żaglówka, morze, łódka, a nawet woda! Czy w tym mieście nie mieszka nikt inny, tylko miłośnicy żeglarstwa?
– Nie marudź i pociesz się, że może zyskasz trochę cennych, z punktu widzenia dochodzenia, informacji.
– Jasne. Aha, weź te próbówki na muchy, lata tego draństwa w pokoju zatrzęsienie. Może będzie trzeba poprosić entomologa o pomoc, jeżeli miałbyś problem z ustaleniem czasu zgonu.
– Dobra. Wezmę. Jadę.
Barnaba wstał, otrzepał spodnie i poszedł do garażu. Garaż spełniał swoją podstawową funkcję. W środku stała skoda octavia, nieco przechodzona, nieco brudna, ale na oko jeszcze w niezłym stanie. Na ustawionych pod ścianą półkach leżały narzędzia różnego typu, zarówno te służące do majsterkowania, jak i niewielkie ogrodnicze, obok nich stały zakurzone butelki i po piwie, i po winie. Uszkier w pierwszej chwili pomyślał, że denat najwyraźniej nadużywał alkoholu, ale zaraz zmienił zdanie. Sądząc z grubości warstwy kurzu, który zalegał na butelkach, bardziej prawdopodobna wydawała się hipoteza, że właściciel posesji garaż traktuje jak podręczny składzik szkła i tylko co jakiś czas wywozi je do punktu skupu lub wyrzuca do odpowiednich pojemników albo gdziekolwiek indziej. Na wbitych w ścianę niewielkich hakach wisiało kilka kapoków, najwyraźniej różnej produkcji, w różnym „wieku” i w różnych rozmiarach. Albo Namysłowski był zapobiegliwy i miał kapoki dla znajomych, którzy czasem z nim pływali, albo szkoda było mu rozstać się z tymi, których już nie używał. W kącie stała prawie nowa kosiarka elektryczna, a obok grabie, łopata i szufla do odgarniania śniegu. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że napastnik lub napastnicy, o ile nie było to samobójstwo, nie szukali tutaj niczego. Podobnie zresztą jak w całym domu, ale to już stwierdzą technicy. Bałaganu w każdym razie po sobie nie zostawili.