Może to brzmi trochę tak, jakbym wyjechała nad jezioro albo do lasu, ale po prostu siedzę na werandzie z laptopem na kolanach i tak piszę. To moje letnie miejsce pracy, przenoszę się tam, gdy tylko jest na tyle ciepło, że palce nie grabieją mi z zimna podczas pisania. Weranda jest spora, mieści się i stolik i fotel i krzesła ogrodowe. A także donice z pomidorami, na które popatruję z wyrzutem, po jakoś marnie rosną. A w każdym razie tak mi się wydaje. Nade mną szaleje kiwi, które w sezonie rośnie w oczach. Dosłownie. Teraz kwitnie, kwiatki spadają mi na klawiaturę, a w bąki całe dni zbierają pyłek. I bzyczą. Siedzę i piszę słuchając tego bzyczenia, świergotu ptaków, poszczekiwań psów i od czasu do czasu jakiejś kociej awantury. Sielanka. I nagle, gdzieś niedaleko odzywa się kosiarka. Cholera. Zakładam słuchawki, udało się wygłuszyć. Sąsiad kończy koszenie, bo ogródki nie są tu duże i mogę znowu napawać się ciszą. Do momentu aż ktoś nie zaczyna piłować czegoś piłą mechaniczną. Nie znam się na piłach, ale dźwięk jest upiorny. Rzucam wiązankę słów powszechnie uważanych za niecenzuralne i znikam w domu. Przeczekuję. A potem znowu wychodzę na zewnątrz.
Tak. Weranda, kawa, zieleń, odgłosy przyrody, to jest co sprzyja pisaniu. Piła mechaniczna i kosiarka nie. Chociaż może mogły by być pewnymi inspiracjami? Ale chyba bardziej do horroru 🙂